niedziela, 24 maja 2009

Piknik, czyli wrażeń niewinnych moc

Zacznę od spraw technicznych. No więc zainstalowałem sobie tutaj licznik odwiedzin. Wypróbowałem kilka różnych, zostawiłem jeden, ale albo nie działa, albo nikt, zupełnie nikt tu nie zagląda, chlip...
Nie ważne. Piszę w dużej części dla siebie, więc popiszę dalej.

Otóż dzisiaj wybraliśmy się z Magdą do Parku Skaryszewskiego na pic-nic. Inicjatorami tej ekstraordynaryjnej peregrynacji byli nasi przesympatyczni znajomi pozyskani przez Magdę w toku nauki w Lubelskiej Szkole Sztuki i Projektowania (czy jak to się tam nazywa, chyba właśnie tak).

Nastawiłem się ciut sceptycznie, bo wydawało mi się, że to kawał drogi i jest wiele innych parków bliżej, ale praktyka pokazała, że było bardzo warto.

->W autobusie jechał jeden z zażulonych prowincjuszy pod pięćdziesiątkę i 50m przed przystankiem jął prosić kierowcę o to, żeby się zatrzymał i go wysadził. Autobus stał na światłach a gość, nawet bez większej pretensji, prosił i prosił. To pamiętne wydarzenie po raz kolejny uświadomiło mi, jak niepojęta jest logika alkoholika. Pan nijak nie mógł zrozumieć, że nic mu nie da wysiadanie tutaj i narażanie kierowcy na nieprzyjemności, bo i tak wysiądzie zaraz i to całkiem blisko. Pan ów wydzielał znaną powszechnie woń, miał krótko i chyba świeżo obcięte włosy. Ktoś, kto mu je obcinał (raczej nie Jaga Hupało ani Leszek Czajka) przez zapomnienie bądź lęk/obrzydznie przed kontaktem z ciałem zostawił zupełnie od czapy kilkucentymetrowy pejs za prawym uchem. Tragikomedia. No i oczywiście nieodłączny atrybut "skoroświta" - reklamówka ze złuszczoną w obrębie chwytu farbą...<-

Po pierwsze - sam park. Rewelacja. 3 zbiorniki/bajora, znacznie mniej tłuszczy niż np. na Polu Mokotowskim i piękne połacie krótkiej trawki spowitej stokrociami otoczone wyśmienitym starodrzewem. Lilie, mewy, kajaki, pijaki, wata cukrowa, zakochane pary, staruszkowie uprawiający nordycki spacer, psy ras wszelkich - słowem wszystko to, co w parku bywa.

Po drugie - wyposażenie. Było wszystko - tarta z tofi, sałatka z makaronu, fety, oliwek, pomidorów i kilku innych rzeczy, ciastka, płyny, koce, zestaw do badmintona, materiały dydaktyczne, okulary przeciwsłoneczne i mnóstwo innych utensyliów, bez których prawdziwy piknik nie mógłby się obejść. Ach, bym zapomniał - była też ładna pogoda, za czym wyśmienita ekspozycja;D A ja oczywiście byłem uzbrojony, czego efekty będzie zaraz widać poniżej lub powyżej.



Po trzecie - bardzo miłe i wielce rozmowne towarzystwo. Z tymi znajomymi spotykamy się wybitnie rzadko, ponieważ część z nich w Warszawie bywa raz na kilka tygodni, a pozostali mają milion różnych zajęć. Po prawdzie jakby Magda miała więcej wolnego czasu spotykalibyśmy się pewnie częściej, ale nie ma, więc spotykamy się rzadko.

Po czwarte - sporty. Badminton to fajna rzecz, zwłaszcza, że zbytnio nie przeszkadza mi w uprawianiu tego rodzaju aktywności żadna z moich rozlicznych starczych dolegliwości:p W każdym razie pograłem.


Tego dnia lotkę kompletnie zdeklasował plastikowy talerzyk. Paweł miał frisbee i było świetne. Niezależnie od wyrafinowanej techniki rzutu latało mniej więcej jak sandał. Na domiar złego 50m dalej w drużynowe semi-profi frisbee grała grupa zręcznych efebów. Nasze grono zaczęło dyskutować, kto ma pójść i pożyczyć talerzyk od mistrzów, ale jakoś nikt się nie kwapił. No i właśnie wtedy przyszła do nas dwójka z tamtej ekipy i sami zaproponowali wspólną rekreację. Czem prędzej okopałem się blisko krawędzi boiska z długą lufą.

--->>> powziąłem noworoczne postanowienie. Otóż kawałki postów dotyczące fotografii zamierzam pisać kursywą. W ten sposób ci z Was, którzy mają w dwunastnicy moje zmagania z materią nie będą narażeni na brodzenie w tej tematyce<<<---

Nie będę udawał, że fotografia sportowa to dla mnie codzienność. Chyba pierwszy raz miałem okazję podziałać na tak dynamicznym i pełnym zwrotów akcji polu. Pierwszy raz sprawdziłem, do czego służy i jak działa śledzący autofokus. Faktycznie, zachwyty nad silnikiem typu "cicha fala" w nikkorze 70-300 VR są w pełni uzasadnione. Kierat bezszmerowo odświeża położenie soczewek co ułamek sekundy i za każdym (no, prawie każdym) razem trafia w sedno tarczy. Z efektów jestem bardzo zadowolony, niepokoi mnie tylko jedna rzecz (w razie, jakby zajrzał tu ktoś mądrzejszy ode mnie pozwolę sobie opisać to zjawisko). Otóż w ostrym słońcu na skórze zawodników zrobiły się nieprzyjemne, sztuczne przejścia tonalne. Chodzi o różowe i pomarańczowe plamy z typowo "cyfrowymi" , nienaturalnymi konturami. Biel na zdjęciach też niestety jest przewalona. Po prostu nie umiem ustawić ekspozycji tak, żeby wilk był syty i niu jork syty. Albo jeszcze inaczej: powinienem za każdym razem zdejmować pomiar światła z białej koszulki, ale podczas żwawej akcji to jest niewykonalne. Teraz myślę, że mogłem zrobić jeszcze inaczej - zdjąć pomiar raz, zablokować ekspozycję i hajda. Ale tak też byłoby źle - co pewien czas zachodziło słońce. W każdym razie chyba wolę przewalone biele, niż poruszone albo nieostre fotki, a w tym wypadku całkiem niezły procent fot ma satysfakcjonującą ostrość. Lada moment poszukam pewnie na forach jakichś patentów na te sprawy, ale na razie jest jak jest.




Wreszcie na koniec spotkała mnie nie lada atrakcja. Jedna z tych drobnych rzeczy, które większość normalnych ludzi zupełnie nie interesuje, a mi sprawia wielką radochę. Otóż widziałem hubę życia! Ten przedziwny grzyb miał niespotykaną wielkość - mniej więcej pół metra średnicy, czy też bardziej szerokości. Dotychczas huba kojarzyła mi się z niewielkim, szaro-brunatnym wynalazkiem, ta przeszła wszelkie moje wyobrażenia; na jej widok wręcz zrobiłem się głodny:



Nie uniknąłem dzisiaj niestety wizyty w telekinie, ale oglądałem nawet zabawne rzeczy, więc nie narzekam. No i znowu fajnie zaglądało wieczorne słońce przez okna przeładowanych elektroniką pomieszczeń. Nie wiedzieć czemu niektóre zachody widziane z telekina wprawiają mnie w jakiś taki świąteczno-melancholijny nastrój. No i tyle!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz